Potęga psychiki a zdrowie i rozwój człowieka cz. 1

Jako fizjoterapeuta i jednocześnie osoba zbliżająca się do 60-tki obserwuję z ciekawością zarówno pacjentów, jak i sam siebie. Zauważam pewne prawidłowości rozwoju człowieka na przestrzeni wielu lat. Z obserwacji wynika, że człowiek jako istota składa się z fizycznego żywego ciała i czegoś co trudno określić, co nadaje sens życiu, co w dużej mierze steruje pracą tego ciała – nazywać to będę zamiennie duchem lub psychiką.
Prawidłowości są mniej więcej takie, że zarówno ciało jak i psychika rozwijają się. Młody człowiek (wiek 20-30 lat) ma bardzo silne ciało, a jednocześnie brak doświadczenia życiowego, co przekłada się na stosunkowo słabą psychikę. Stąd u młodych ludzi decydujące znaczenie u drugiego człowieka ma siła i sprawność ciała. O sile psychiki niewiele się myśli. Z kolei u osób starszych (po 50-tce) sytuacja jest odwrotna. Ciało jest zdecydowanie słabsze i o rozwoju i zdrowiu w dużo większej mierze decyduje siła psychiki.

W życiu praktycznym ciągle są spory co jest ważniejsze silna psychika, czy silne ciało. Wydaje mi się, że najbardziej trafną odpowiedź znajdziemy w pamiętnikach Thomasa Edisona, który jest uznawany za największego wynalazcę wszech czasów.

Cytuję:
"Pewnego dnia młody Thomas Edison powrócił ze szkoły do domu z listem w ręku adresowanym do swojej mamy. Powiedział jej: "Dostałem to od nauczycielki, kazała doręczyć bezpośrednio do mamy".
Matka czytając miała łzy w oczach. "Pani syn jest geniuszem, a ta szkoła jest zbyt mała dla niego. Nie ma w niej odpowiednio dobrych nauczycieli. Proszę uczyć go na własną rękę".
Wiele po tym, jak kobieta zmarła, a Thomas Edison został największym wynalazcą stulecia, naukowiec robił porządki w starych rzeczach i odnalazł tamten list. Było w nim napisane: "Pani syn jest opóźniony w rozwoju. Nie może już więcej przychodzić do szkoły".
Edison godzinami płakał, a potem dodał do swojego pamiętnika: Thomas Alva Edison był opóźnionym w rozwoju dzieckiem, które dzięki bohaterskiej matce zostało największym geniuszem stulecia"".
Źródło: http://bibsy.pl/p5jnxpHg/wszyscy-mogli-cie-juz-skreslic-ale-matka-zawsze-bedzie-w-ciebie-wierzyc-pewnego-dnia-mlody-thomas-edison-powrocil-ze-szkoly-do-domu-z-listem-w-reku-adresowanym-do-swojej-mamy-powiedzial-jej-dostalem-to-od-nauczycielki-kazala 2020_02_21 godz. 10.28

Historia Edisona pokazuje jak bardzo z jednej strony mogą się mylić nauczyciele w ocenie dziecka, a z drugiej strony jak wiele może zmienić wiara osoby najbliższej w wartość człowieka. W przykładzie tym mamy tego samego człowieka (dziecko) i dwie skrajne oceny. Ocena nauczycieli – dziecko jest opóźnione w rozwoju. Oraz ocena matki – to jej największy skarb życia o nieograniczonych możliwościach rozwoju. Dziecko jako dziecko nie miało wtedy pojęcia jaką rzeczywiście jest wartością, ale nie wiedząc o negatywach skupiło się na pozytywach i rozwinęło się stając się jednocześnie największym wynalazcą wszech czasów.

Historia Edisona współcześnie powtarza się w życiu każdego człowieka, pokazując, że psychika i wsparcie drugiej osoby jest motorem napędowym do osiągania sukcesów i pokonywania własnych ograniczeń. Człowiek na drodze swego rozwoju oprócz poglądów osób najbliższych spotyka się na co dzień z poglądami środowiska, w którym się obraca. Tymi poglądami są aktualna wiedza naukowa, medyczna, religijna, psychologiczna itd. Te poglądy w zależności od treści mają moc rozwijania człowieka lub jego degradacji i ograniczania w rozwoju. Pięknym przykładem ograniczania rozwoju młodego człowieka jest pogląd o talencie. W poglądzie tym człowiek ma w danej dziedzinie talent albo go nie ma. Jako przykład posłużę się przykładem talentu gry na pianinie (fortepianie). Rodzice posyłają dziecko do szkoły muzycznej. Dziecko słabo się uczy. Zachowuje się tak, jakby nie miało słuchu, a gra na instrumencie bardziej przypomina dyskomfort dla ucha niż przyjemność. Ćwiczenia domowe stają się katorżniczą pracą, dziecko jest zniechęcone. Po paru latach wszyscy są zgodni – dziecko muzykiem nie będzie, bo nie ma talentu do muzyki. Typowy obraz współczesnego myślenia – jakże daleki od myślenia matki Thomasa Edisona. Na pewno znajdzie się wiele osób, które z całą stanowczością stwierdzą, że człowiek rodzi się z talentem, albo nie. W tym przypadku dziecko urodziło się bez talentu i nie ma sobie co głowy zawracać muzyką, a szczególnie grą na instrumencie.

W tym momencie opowiem swoją historię, która idealnie pasuje do tematu i rzuci więcej światła na istotę talentu. Jako dziecko chodziłem do podstawowej szkoły muzycznej w klasie akordeonu. Moi rodzice chcieli dobrze, chcieli abym grał na akordeonie. W tamtych czasach (lata 1970-1975) akordeon cieszył się dużym powodzeniem na weselach, więc była szansa, abym sobie mógł dorobić na weselach jako osoba dorosła, albo zostać nawet muzykiem. Jeśli chodzi o nauczycieli muzyki, to również trafiłem na dobrych nauczycieli. Nie mam im nic do zarzucenia. Jednak gra na instrumencie mnie wtedy niewiele interesowała. Grałem bo musiałem grać. Z tamtych czasów pamiętam jedynie powtarzaną jak mantra sentencję, że szkoła muzyczna to jest coś, że utwór muzyczny zagrany zgodnie z kanonami muzyki, to jest coś wielkiego, a to co grają w radiu czy na weselach to żenada, niski poziom muzyki, chałtura itp. W tym temacie dziś się nic, albo niewiele zmieniło na lepsze. Tak myślał i myśli ogół. A co ja wtedy myślałem. Mnie nikt o zdanie nie pytał. Jednak moje odczucia były zupełnie inne. Dla mnie muzyka popularna (dziś biesiadna, disco polo itp.) to była muzyka przyjemna dla ucha, którą się chętnie słuchało i chętnie by się zagrało. Natomiast utwór wykonany zgodnie z kanonami muzyki był dla mego ucha do niczego nie podobny. Pamiętam tzw. legato, łuki, staccato. To w moim odczuciu niszczyło muzykę i mocno ją komplikowało. Praktycznie każdy utwór grałem nie mając od początku do końca pojęcia – jak ten utwór powinien być zagrany w oryginale. Czyli grałem nie wiedząc co grałem. Technicznie się rozwijałem, byłem na tyle dobry, że ukończyłem szkołę muzyczną. Jednocześnie ćwiczeń i grania tego, czego nie lubiłem grać miałem tak serdecznie dosyć, że otrzymując świadectwo ukończenia szkoły muzycznej mogłem z największą przyjemnością zaśpiewać „już NIGDY NIE ZAGRAM NA AKORDEONIE”. Życie pokazuje, że coś tam nauczyłem się grać, bo moi rodzice i znajomi chętnie słuchali moje granie, ale były to melodie biesiadne. Niektórzy nawet twierdzili, że byłem całkiem niezły. Jednak to co się uczyłem jako fundament szkoły muzycznej, czyli utwory Bacha, sonatiny, etiudy, gamy, ogólnie klasykę to nikt tego ani nie chciał słuchać, ani ja grać, bo w moim wykonaniu było to raczej do niczego nie podobne. Pamiętam też, że w ramach szkoły muzycznej miałem obowiązkowy fortepian. Z lekcji tych po 40 latach nic nie pamiętałem. Kiedy przeglądałem swoje świadectwa to się okazało, że ten fortepian miałem 2 lata. Po 40 latach nawet o tym nie wiedziałem, bo wydawało mi się, że fortepian miałem rok czasu. Na etapie ukończenia szkoły muzycznej w wieku 15 lat można śmiało powiedzieć, że nie miałem talentu do muzyki, a tym bardziej do gry na instrumencie.

Patrząc z punktu widzenia zwolenników teorii rodzenia się talentem lub nie mój rozwój w dziedzinie muzyki jest niemożliwy. Minęły kolejne 43 lata. W wieku 59 lat jako fizjoterapeuta chciałem nagrywać różnego rodzaju ćwiczenia rehabilitacyjne i inspiracyjne dla pacjentów i innych osób. Pojawiła się potrzeba odpowiednio dobranego podkładu muzycznego pod te ćwiczenia. Ograniczenia związane z prawami autorskimi skutecznie mi ograniczyły dobór podkładów muzycznych. W związku z powyższym podjąłem decyzję o tym, że zostanę kompozytorem i sam będę sobie tworzył podkłady muzyczne dokładnie takie jakie chcę by były? Pojawia się więc naturalne pytanie, czy jako osoba w wieku 59 lat bez talentu muzycznego (patrz moja historia gry na akordeonie) mogę zostać kompozytorem, w którym to temacie byłem ZEREM muzycznym? W tym momencie starły się ze sobą dwa poglądy. Jeden tzw. logiczny pogląd otoczenia, że jestem zerem muzycznym i powinienem dać sobie z tym spokój bo nic z tego nie wyjdzie. Drugi pogląd (odpowiednik matki Edisona) to moja psychika i wiara w to, że dużo ważniejsza w rozwoju jest praca nad sobą, a nie taki czy inny talent. Idea była prosta. Muzykę będę wgrywał do komputera, a potem ją obrabiał w komputerze. Pojawił się problem na jakim instrumencie mam tę muzykę wgrywać. Rozważając wszystkie za i przeciw wybrałem jako instrument pianino/keyboard.

Następnie poszedłem do nauczycielki gry na pianinie, której zaufałem i poprosiłem ją o jedno – ma zrobić ze mnie artystę – metoda pracy dowolna. Teoretycznie, biorąc pod uwagę brak mego talentu oraz praktycznie zerowe (albo bliskie zeru) umiejętności gry na pianinie jest to niemożliwe. Praktycznie przystąpiliśmy do pracy. Wziąłem lekcje gry na pianinie 2 x w tygodniu po godzinie. Lekcje były proste. Pani mi zadawała pracę domową, a ja w domu ćwiczyłem. Następnie przychodziłem na zajęcia, pani sprawdzała co się nauczyłem, poprawiała i zadawała następną pracę domową. Ja się nie burzyłem. Na początku grałem na keyboardzie proste utwory biesiadne. Na pewnym etapie pani mi zaproponowała program szkoły muzycznej na fortepianie, czyli klasykę Bacha, Sonatiny, Etiudy, utwory koncertowe. Na samą myśl o tych utworach z czasów dzieciństwa robiło mi się niedobrze. Jednak chciałem zostać kompozytorem. Na pytanie czy będę to grał. Odpowiadałem, że jest mi obojętne, co będę grał – mam zostać kompozytorem. Jeśli taka potrzeba, że muszę grać Bacha, Sonatiny, Etiudy, to będę grał. Mam teraz możliwość porównanie obecnej nauki (realizacja programu szkoły muzycznej) z nauką 45 lat wcześniej. Różnica jest taka. Wtedy grałem bo musiałem. W tej chwili gram bo chcę zostać kompozytorem. Wtedy jak grałem godzinę dziennie, to było bardzo dużo. Teraz godzina dziennie to jest absolutne minimum. Są dni, gdzie gram po 4 i 6 godzin dziennie. Jaka jest różnica pomiędzy Bachem wtedy i dziś. Wtedy grałem Bacha nie mając pojęcia co gram i po co gram. Teraz zanim zacznę utwór nauczycielka zagra mi go w całości. Więc na samym starcie znam efekt finalny wykonania. Większość utworów, które gram jest również wykonywana w internecie, więc mogę ten utwór odsłuchać w domu kilka razy. W szkole muzycznej, łuki, legato, staccato, crescendo itp. to był dla mnie raczej koszmar i udziwnianie muzyki. Dziś już słyszę podczas grania, że te same elementy budują dynamikę muzyki. Muzyka bez tych elementów jest taka mdła, z elementami legato, staccato nabiera innego ciekawszego wymiaru. Wtedy grałem muzykę, która mego ucha nie pieściła, raczej było odwrotnie działała destrukcyjnie na moje ucho. Teraz nauczycielka dobiera mi takie ciekawe utwory, przy których grając uspokajam się, wyciszam. Dzisiejsza gra bardzo pozytywnie oddziałuje na moją psychikę. Wyciszam się, uspokajam, regeneruję.

Przedtem grałem sonatiny nie mając pojęcia o co tu chodzi. Dziś okazuje się, że sonatina ma pewną swoją budowę, pewne fragmenty się powtarzają inne służą jako przejścia z jednego fragmentu do drugiego. Jedne fragmenty gra się z dominacją lewej ręki, inne z dominacja prawej ręki. Ta muzyka dziś zaczyna mieć dla mnie sens. Do tej muzyki dodatkowo nauczycielka wprowadza mi elementy teorii muzyki. Część pokrywa się z tym co się nauczyłem w szkole muzycznej, druga część to zupełnie nowe rzeczy, które pozwalają lepiej zrozumieć budowę utworu.

Przedtem grałem gamy i pasaże wiedząc teoretycznie, że są one potrzebne i że rozwijają technikę. Jednak praktycznie nigdy nie widziałem/słyszałem tego w muzyce. Teraz nauczycielka np. przy grze sonatiny pokazuje mi fragment i mówi – zobacz to nie ma nic innego tylko zwykła gama z góry na dół, albo odwrotnie. Patrzę, rzeczywiście – jest to zwykła gama. W tym kontekście gamy i pasaże nabrały sensu. Przedtem grały kilka standardowych kombinacji gamy i wydawało mi się, że już nic wymyślić się w tym temacie nie da. Teraz okazuje się, że to co grałem, to tylko niewielkie wprawki. Nauczycielka co rusz wymyśla mi kombinacje gam, pasaży, ćwiczenia dodatkowe, uzupełniające. Grając na akordeonie oddzielnie ćwiczyłem rękę lewą i prawą. Prawa klawisze, lewa guziki. Niby grałem utwory z przewagę lewej lub prawej ręki, ale mało to czułem i niewiele czułem swój rozwój. Na pianinie z racji tej, że prawa ręka była wyćwiczona 43 lata wcześniej na akordeonie miałem łatwiej. Natomiast lewą rękę musiałem ćwiczyć od zera. W pewnym momencie pojawił się kłopot, bo lewa ręka nie nadążała za prawą, a palce były przykurczone na tyle, że problem był z graniem oktawy. W tej sytuacji nauczycielka przygotowała mi do gry etiudę na lewą rękę. Z tej etiudy pamiętam tyle, że jako melodia bardzo mi się spodobała. Więc ją po prostu grałem w każdej wolnej chwili. Na pewnym etapie technicznie byłem już na tyle sprawny, by zagrać inaczej. W tym momencie nauczycielka zaczęła wydobywać ze mnie legato, staccato, płynne wydobywanie dźwięków, dynamikę muzyki. A ja to wszystko godzinami ćwiczyłem w domu. W efekcie końcowym sam nie wiem jak to się stało, ale lewa ręka stała się dużo szybsza, przykurcze palców puściły i bez problemu mogłem nagrać nie tylko oktawy, ale również dwudźwięki o większym rozstawie palców niż oktawa. To była dla mnie potężna lekcja tego, jak w prosty sposób za pomocą etiudy można wyćwiczyć rękę.

No i kolejne różnica. Każdy utwór to jest potężna praca nad sobą. Zaczyna się od tego, że jest on daleki od ideału. Palce się mylą, ale regularna praca, pod czujnym okiem nauczyciela, sprawia, że utwór ten z czasem staje się prosty do zagrania i miły dla ucha do słuchania.
Zdumiewające są efekty pracy. Mam wrażenie, że dziś po niecałych dwóch latach świadomej gry na pianinie muzycznie jestem dużo lepszy niż w dniu otrzymania świadectwa ukończenia szkoły muzycznej. Obecnie przygotowuję się do egzaminu na zaliczenie trzeciego roku gry na pianinie w cyklu czteroletnim. Można powiedzieć prezentuję życiową formę muzyczną, a to jest dopiero początek mojej przygody z muzyką i kompozycją. Z rozmów z nauczycielką wygląda na to, że jestem jednym z najlepszych jej uczniów.

Również jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie czym różni się muzyka w szkole muzycznej (klasyczna) od muzyki biesiadnej, popularnej typu disco polo.
Różnica jest tylko i wyłącznie w stopniu trudności i dynamice utworu. Utwór pop, bo muzyka prosta, wpadająca w ucho, z reguły bez ozdobników przeznaczona dla osób o przeciętnych oczekiwaniach od utworu muzycznego. Z kolei klasyka to muzyka mistrzów gry na danym instrumencie, która przeznaczona jest z reguły dla odbiorców o wyczulonym słuchu, oczekującym od utworu czegoś więcej. Obie formy muzyki są potrzebne i obie formy muzyki są ważne.
Wirtuoz, który potrafi nadać dynamikę przebojowi oraz uzupełnić melodię odpowiednio dobranymi ozdobnikami sprawia, że nawet prosty słuchacz czuje i słyszy różnicę i często wzrusza się i dziwi, że to samo można tak pięknie zagrać. Z kolei ten sam wirtuoz jeśli przesadzi z ozdobnikami i nie trafi z dynamiką, to równie dobrze może zepsuć przebój, co też prosty odbiorca usłyszy. Efekt tu jest podobny z posoleniem zupy do smaku. Jeśli dodamy tylko szczyptę soli – zupa jest smaczniejsza niż bez tej soli. Jednak jeśli z solą przesadzimy i przesolimy zupę to ta sama zupa jest niejadalna i powoduje wymioty.

W tej sytuacji powstaje znowu naturalne pytanie jak to się stało, że beztalencie muzyczne (bo tak można mnie nazwać) jako dziecko nie miało szans rozwinąć się i było zniechęcone do rozwoju muzycznego. Natomiast na starość w wieku 60 lat robię niewiarygodne postępy w muzyce i zostanę kompozytorem bazując tylko i wyłącznie na lekcjach indywidualnych plus samouczenie się.
Odpowiedź tkwi w psychice. Wtedy jako dziecko nie wiedziałem, że coś takiego jak psychika istnieje. Nie wiedząc o tym, nie potrafiłem świadomie oddziaływać na siebie za pomocą psychiki. Teraz jako osoba bliska 60-tki nie tylko wiem, że psychika istnieje, ale potrafię ją również sterować i sprawiać, że psychika jest moją siłą napędową o nieprawdopodobnych możliwościach twórczych.

Dziś i 45 lat temu jestem takim samym beztalenciem muzycznym. Z punktu widzenia zwolenników teorii rodzenia się z talentem – nie mam żadnych szans na to, by uzyskać poziom umiejętności gry na pianinie na poziomie ucznia przynajmniej podstawowej szkoły muzycznej, a tym bardziej zostać kompozytorem. Jednak mnie podobnie jak matkę Edisona te negatywne teorie i poglądy nie interesują. Ja mam własne życie i własne marzenia. Nie poddaję się przypadkowi rodzenia lub nie z danym talentem. Ja mam psychikę ducha, którą potrafię sterować i sprawić, by ze mnie jako człowieka składającego z ciała i ducha wydobyła ona talenty, o których nikomu się jeszcze nie śniło. To właśnie ta wiara i ta umiejętność zaprzęgnięcia potężnej siły psychiki sprawia, że mam czas i siłę na regularne ćwiczenia gry na pianinie, że lepiej rozumiem muzykę i że bardzo dobrze się rozwijam w kierunku muzycznym.

Opracował:

Pasjonat Ruchu
Janusz Danielczyk
mgr fizyki, mgr fizjoterapii, trener body fitness
www.pasjonatruchu.pl
Gabinet Fizjoterapii
tel. 602-500-931

 

Każda choroba, każda dysfunkcja mają swoją przyczynę!!!